Mama i ja... Trudny 2018

Ta historia - w sensie mojej Mamy i moja - może być długa, bo trwa już prawie 43 lata. 




        Za nami wiele doświadczeń, wiele trudnych i pozytywnych momentów życia... Co by tutaj dużo nie pisać przeszliśmy razem bardzo dużo, począwszy od mojego dzieciństwa, gdzie wspólnie musiliśmy się mocno wspierać, czas mojego dojrzewania, wyprowadzki z domu (jak to mówią wyfrunięcia z gniazda) i moment ratowania mnie w trakcie jednej w moim życiu próby samobójczej. trudnych ale i dobrych momentów w życiu mieliśmy całe mnóstwo!

    Niemniej dzisiaj chciałbym skupić się na okresie po 8 marca 2018 roku. To tego dnia rano dostałem wiadomość MMS ze zdjęciem skierowania mamy do szpitala na CITO z podejrzeniem guza pęcherza moczowego. Pierwszą osobą do której wysłany został ten MMS byłem ja. Od tego momentu musieliśmy zacząć walkę. Choć pamiętam, że wtedy musiałem na chwilę zamilknąć. Zebrać siły, myśli... poukładać w głowie plan działania jaki należało natychmiast wdrożyć. Dałem Jej (Mamie) tydzień... Wiedziałem, że z jej charakterem musi Ona ochłonąć i przyswoić myśl, że w jej ciele mieszka obcy, który realnie zagraża jej zdrowiu, a jak się później okazało życiu. 
Zadzwoniłem następnego dnia i powiedziałem: - mamo, masz teraz czas na płacz i smutek. Znając Ciebie, od wczoraj masz gorącą linię i na pewno żegnasz się już z koleżankami (Mama należy do typu trochę histerycznych osobowości).
- Możesz już się żegnać, możesz płakać, możesz wybierać kolor trumny i stroju w jakim zostaniesz pochowana kiedy umrzesz, niemniej za tydzień zaczynamy bitwę - spuentowałem. 
- (...) za tydzień nie ma już płaczu. Jeśli mamy wygrać tą walkę - musisz być silna i musisz poddać się w całości procesowi jaki wspólnie opracujemy. Od tego czasu nie ma już łeż i załamywania się - rozumiesz? zapytałem... 

I zaczęliśmy wspólnie walczyć o zdrowie i życie, bądź co bądź jednej z nawjażneisjizych kobiet w moim życiu. Pamiętam, że wtedy podszedłem do tego bardzo zadaniowo, w ogóle nie myśląc w kategoriach utraty mamy. W całym tym procesie leczenia jedną z najistotniejszych rol odegrał Michał - człowiek, który kilka lat wcześniej mnie podnosił z podłogi.


    Wiedziałem, że na niego w każdym zakresie i momencie mogę liczyć i się nie pomyliłem. Był z nami każdego dnia w tej walce, która trwała stosunkowo krótko jak na stopień zaawansowania choroby, bo tylko kilka miesięcy. 

    W kwietniu byliśmy już po pierwszych trzech osobnych konsultacjach u różnych onkologów. Żaden z nich nie dawał zbyt wielu szans na pozytywne rozstrzygnięcie tej nierównej walki. Ba... każdy z nich mówił, aby liczyć się z tym co najgorsze, bo zostało tylko kilka miesięcy wspólnego życia. Ja wtedy, jakoś kompletnie nie przyswajałem tych "wyroków" i jakbym kompletnie nie rozumiał co oni do mnie w rozmowach osobistych mówią. Trwałem w przekonaniu i podejściu bardzo rzeczowym i zadaniowym. Żyłem od wizyty do wizyty, od konsultacji do konsultacji, od zabiegu do zabiegu, czasami musząc jednak zareagować ostrzej jak w przypadku nieudanej biopsji w szpitalu w Wieliszewie, gdzie wewnętrzny krwotok, jakiego dostała Mama okazał się prawie zabójczy.

Wtedy też po zakończonym zabiegu udałem się do lekarza operującego żądając wypisania mamy na własne życzenie. Nie szczędziłem ostrych słów krytyki kierowanych do lekarza indolenta, który przed pobieraniem wycinka do badania nie przejrzał nawet dokładnie badań obrazowych jakie dowieźliśmy po ich wcześniejszym wykonaniu. Dzisiaj analizując to na chłodno, mam takie odczucie, jakby z automatu wówczas spisał on moja Matkę na straty!

    Mama w trakcie całego procesu leczenia była pod stałą opieką doktora Tomasza Miłka. Jego nazwisko było adekwatne do zachowania i sposób bycia w zakresie opieki nad pacjentem. 

Nie ukrywam, że kiedy doktor Tomasz dowiedział się o samowolnym wybryku mojej mamy w zakresie umówienia zabiegu pobrania wycinka guza z pęcherza w Wieliszewie, wściekł się niemiłosiernie i nie był już miłym doktorem Miłkiem lecz stanowczym i racjonalnym lekarzem onkologiem, który zapytał nas czy chcemy leczyć się sami, czy może jednak będziemy postępować zgodnie z przyjętym przez niego planem leczenia. 

    Kilka dni później, po tej trudnej rozmowie, byliśmy już z Mamą w Warszawie w szpitalu praskim, gdzie pod opieką Doktora Tura - Urologa - przeprowadzona została operacja usunięcia pęcherza moczowego, oraz wszystkich narządów, które mogły zostać zainfekowane przez złośliwy guz jaki rozwijał się przez lata w organizmie rodzicielki. 
Po kilku miesiącach tej trudnej i nierównej walki ale z udziałem wielu ludzi, dobrych dusz i serdecznych przyjaciół udało się pokonać złośliwca, którego potocznie nazwaliśmy Cześkiem.
Do dzisiaj nie wiem jak to się stało, bo po wykonaniu operacji usłyszałem od jednego z pięciu operujących lekarzy, że  - stan jaki zastaliśmy po otwarciu mamy był znacznie lepszy niż ten, który widzieliśmy na badaniach obrazowych.  

    Ja mam na to swoja teorię...
Jedni wierzą w duchy, inni wierzą w Boga a kolejni wierzą w siły pozaziemskie. Bez względu na to w co kto wierzy, ja wiem jedno... był to cud nad cuda...
Cud do którego zapewne przyczynił się Michał, bo jak okazało się po kilku latach pracował on wówczas z mamą w zakresie ustabilizowania jej wewnętrznej energii.
Swój udział w tym cudzie mieli także moi seniorzy, którzy gorliwie i z zapałem modlili się każdego dnia za moją mamę, a ich zaangażowanie odczuwałem na tazdym z możliwych kroków.
Na pewno cegiełkę dołożyli wszyscy inni dobrzy ludzie, życząc mojej mamie uczciwie zdrowia i poskładania się w całość po tym trudnym zakręcie życia. 
Niewątpliwie, najwiekszą i najbardziej racjonalną cegłę do wyzdrowienia mojej Mamy dołożył sztab lekarzy. Doktor Miłek, Doktor Tur z zespołem oraz wszyscy Ci - oprócz lekarzy z Wieliszewa - którzy diagnozowali przypadek chorobowy Mamy.
Niewątpliwie choroba mamy wiele zmieniła w życiu wielu osób... Mi uświadomiła, że nie ma rzeczy niemożliwych, że wszystko co dzieje się w naszym życiu nie jest dziełem przypadku ale misternym planem lub konsekwencją naszych wcześniejszych zachowań. 

        Dzisiaj wracając do tej historii sprzed lat, aby móc dobrze zrelacjonować wydarzenia sprzed lat, musiałem wrócić do fotografii, wiadomości, komunikatów i dokumentów medycznych.
Tak... to był bardzo trudny, ale bardzo budujący dla nas wszystkich czas. To było potrzebne naszej rodzinie, aby zrozumieć co tak naprawdę jest ważne.
Ja po raz kolejny utwierdziłem się w teorii, że pieniądze nie mają kompletnie żadnego znaczenia. Bo w dobie choroby, tragedii rodzinnej one zupełnie nie pomagają. Przecież wszyscy lekarze zajmujący się moją mamą, dawali kilka miesięcy życia. Nikt z nich nie dawał szans i żadne pieniądze by tego nie zmieniły.

      Ba... Znam bardzo wielu bogatych ludzi którzy swoimi pieniędzmi chcieć wyleczyć swoich bliskich z chorób nowotworowych. Wszyscy oni nie żyją. A wydane pieniądze przedłużyły tylko trochę czas życia tym ludziom. Choć też doświadczenia i z obserwacji wiem, że to wydłużenie życia było wielką udręką do samych chorych.

    Kiedyś czytałam w książce Antoniego de Mello "Przebudzenie", że my ludzie tak naprawdę z pobudek egoistycznych pragniemy aby nasi bliscy żyli i za wszelką cenę - nawet w stanach agonalnych  utrzymujemy ich przy życiu.
Robimy to nie dlatego, że chcemy dobrze dla naszych bliskich, ale robimy to przede wszystkim z własnych egoistycznych pobudek, aby nie tracić tych którzy byli z nami przez wiele lat. Bo my, ludzie boimy się wszelkich zmian. Boimy się samotności. Boimy się tego że już od jutra nie będzie z nami naszej bliskiej osoby. Nie patrząc na to przez Pryzmat tego czy ta osoba się męczy.


Ja od pierwszego dnia, kiedy dowiedziałem się z czym mi że się moja mama myślałem tylko o tym aby ona nie Cierpiała. Wielokrotnie też pisałem o tym do niej wiadomościach, dającej tym samym dużo siły i wsparcia. Wiem, że zaakceptował bym każdą decyzję siły wyższej, ale też wiem że gdyby operacja w szpitalu Praskim się nie powiodła, musielibyśmy wszyscy pogodzić się z losem. Losem, który dla nas zapewne wtedy nie byłoby zbyt łaskawy i sprawiłby, że musilibyśmy się fizycznie rozstać z naszą mamą i zoną mojego Ojca. Tak, to było jedną z największych doświadczenie w moim życiu. Choć tak jak pisałem wyżej, wierzyłem że moja Mama będzie żyć. I żyje do dnia dzisiejszego, prowadząc księgowość w naszej Organizacji i dając mi dzisiaj bardzo duże poczucie bezpieczeńswta. 









Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pytacie mnie o czym ta ksiażka... Przeczytajcie początek :)

Eurorodzice – Seniorzy, którzy znaleźli nową drogę w samotności

Zakończenie wakacji 2023